Po kilku dniach pobytu w Czarnogórze, pan Koszmarny miał już serdecznie dosyć morza. Pani Żon bezbłędnie zdiagnozowała pierwsze oznaki zniechęcenia i zarządziła, że zamiast nad morze skoczymy nad jezioro. Czyli znów będzie wilgotno. Szanowni państwo, zapraszam serdecznie nad Jezioro Szkoderskie!
Bajoro postanowiliśmy ugryźć od strony niewielkiej miejscowości o dźwięcznej nazwie Virpazar. Aby tam dotrzeć, trzeba było wbić się samochodem w góry i było to bardzo przyjemne doświadczenie, gdyż… uwaga, uwaga! W górach nie ma korków! Jechało się tak dobrze, że o mało nie przegapiliśmy zjazdu do samego Virpazar.
Naganiacz(ka)
Zjazd był wielce niepozorny, ot, zwykły skręt na przejazd kolejowy, a tuż za przejazdem przemiła pani w koszulce tamtejszej wypożyczalni łódek Kormoran, która to pani wdzięcznymi ruchami swych drobnych dłoni wskazuje nam, że w lewo, kurde, mamy skręcić. Niby na parking. Więc skręcamy w to, kurde, lewo, na ten niby parking, który to właściwie nie tyle jest parkingiem w naszym rozumieniu tego słowa, co zwykłą polną drogą, ale skręcamy i parkujemy w pełnym słońcu, bo dzień był oczywiście (jak to w Czarnogórze) diabelsko upalny.
Po wykonaniu skomplikowanego manewru parkowania (żebyście wiedzieli – na kopertę), wysiadamy z auta. Zabieramy się już do wypakowywania dziecioków, a tymczasem urocza pani w kostiumie Kormoran już jest tuż przy nas i tłumaczy nam swą nienaganną angielszczyzną, że:
– Jakie to, kurde, szczęście, że na mnie trafiliście, bo macie niepowtarzalną dzięki temu okazję, by sobie zwiedzić sobie Jezioro Szkoderskie za jedyne trzydzieści euro.
Patrzę na nią i zastanawiam się, czy cena 30 euro to bardziej szczęście, czy pech, lecz niedługo to moje myślenie trwa, bo przecież przyjechaliśmy do Virpazar w jednym celu, a cel ten zbieżny był z tym do czego nas urocza pani nagabuje. Mając w pamięci Perast, gdzie łódkowa mafia narzuciła zmowę cenową, podejmujemy błyskawiczną decyzję, że dobra, niech będzie, popłyniemy z panią kostiumie Kormoran. Na co ona:
– Toć przecież nie ze mną popłyniecie, ale z kapitanem łódki.
– Kapitanem? – pytamy zaskoczeni.
– Ano kapitanem – doprecyzowuje ona – i nie jest to byle jaki kapitan, bo jest to kapitan, który zna angielski. I to nie byle jak, bo w ilości całych trzech słów.
O znajomości języków
To dziesięć razy słabiej niż ja, pan Koszmarny, myślę sobie, ale nic nie mówię, bo przemiła pani już nas prowadzi w kierunku łódki. Jako, że lubię konkretne kobiety, co się w tańcu nie pie… co dobrze prowadzą w kierunku łódki, idę w ślad za nią. A w ślad za mną idzie pani Żon, bo przecież wie dobrze, że ona po angielsku zna zaledwie pięć razy więcej słów niż nasz kapitan (z kronikarskiego obowiązku: dzieciok starszy zna słów tyle samo, natomiast młodszy nie zna słowa żadnego – ani po angielsku, ani w żadnym innym języku).
Zanim jednak docieramy do łódki, pani robi niezapowiedziany postój przy niewielkiej budce, w której to budce siedzi gość i tak nam prawi:
– Dwoje adults, osiem euro.
Że niby park narodowy i opłata za wstęp. No kurcze-kurde, myślę sobie, osiem euro nie majątek, ale zastanawia mnie, czy ta kwota wlicza się do wspomnianych wcześniej trzydziestu, czy też nie. Mam nawet chęć zapytać o to panią, która prowadzi nas do kapitana, ale ostatecznie rezygnuję, bo skoro znam około trzydziestu słów po angielsku, to chyba nikogo nie powinno dziwić, że unikam wplątywania się w zbyt skomplikowane konwersacje.
Idziemy więc dalej, pani przeprowadza nas przez jakieś mokradła, aż wreszcie dochodzimy do łajby i pani mówi, że teraz mam jej zapłacić te 30 euro. Bo taka jest cena rejsu po Jeziorze Szkoderskim. No kurcze-kurde, myślę sobie, niefajnie. Już mam przystąpić do renegocjacji warunków cenowych, gdy z łódki schodzi kapitan i prezentuje pierwsze angielskie słowo z tych trzech, które zna:
– Heloł! – mówi.
Na co dzieciok, że łał, tata, jaka super łódka i już się pakuje na pokład. Pani Żon z dzieciokiem drugim czyni to samo, a ja, czyli pan Koszmarny, dochodzę do błyskawicznego wniosku, że w sumie jesteśmy na wakacjach i nie ma sensu wykłócać się o parę drobnych. Tym sposobem odbiliśmy od brzegu.
Rejs po Jeziorze Szkoderskim
Na początku były szuwary. Albo nenufary, sam nie wiem:
I nudno było, do tego aż stopnia, że starszy dzieciok wyciągnął jakieś swoje małe zabawki, które to zawsze ze sobą nosi pokitrane wszędzie po kieszeniach. I już do mnie tymi swoimi zabawkami macha i już słyszę z jego ust, że, tata, no weź, no chodź się pobawimy. Miałem odpowiedzieć, że nie będziemy się bawić, tylko rozglądać, bo nie po to tatuś zapłacił tyle euro za łódkę, żeby teraz się jeszcze bawić, ale nie zdążyłem nic z siebie wydusić, bo oto wypłynęliśmy z szuwarów i ukazało nam się Jezioro Szkoderskie w całej okazałości.
Zaczęło wiać, łódka się przechylała to w jedną, to w drugą, fale jakieś, sam nie wiem. Tak czy inaczej, trochę się o świecie nauczyłem i już wiem, że Jezioro Szkoderskie duże jest jak cholera. Nasz kapitan lekko musnął ster i przyjęliśmy azymut na kupę gruzu, co to nieopodal na brzegu stała. Gdy podpłynęliśmy bliżej, okazało się, że ta kupa gruzu to pozostałości po dawnej budowli, co zresztą potwierdził nasz kapitan, dzieląc się z nami drugim angielskim słowem, które zna:
– Castle – powiedział kapitan.
Płyniemy dalej i znów kapitan muska ster, tym razem prowadząc naszą łajbę w stronę jakichś kikutów drzew, na których to kikutach siedzą ptaszyska. Nad Jeziorem Szkoderskim lata podobno pierdyliard różnych gatunków ptaków, ale wszystkie które widzimy, wyglądają identycznie.
– Birds – mówi kapitan, co (jak się pewnie domyślacie) było trzecim i zarazem ostatnim słowem po angielsku, które znał.
Po dokładnym obejrzeniu ptaszysk, łódka płynnie zawróciła w stronę szuwarów, a z szuwarów błyskawicznie poprowadziła nas z powrotem do Virpazar. Tam przycumowaliśmy i powiedzieliśmy do kapitana:
– Tank-ju – no i jeszcze: – gut-baj.
Na co kapitan nic werbalnie nie odpowiedział, bo już wyczerpaliśmy jego lingwistyczne możliwości wcześniej. Machnął tylko dłonią na pożegnanie, a my stwierdziliśmy, że skoro rejs już się skończył, to właściwie jesteśmy całkiem głodni.
Virpazar
Przeszliśmy się więc po Virpazar, o którym to miasteczku ciężko wyrazić mi swoją opinię, gdyż z jednej strony nie jest ładne, ani nic, ale jednak ma w sobie jakąś niewypowiedzianą magię i w jakiś przedziwny sposób sprawia, że chce się w nim zostać dłużej.
Ostatecznie wbiliśmy do knajpy, która mieściła się na atrapie pirackiego statku (dzieciok chciał) lecz tam, w tej knajpie, nie było zbyt wiele do jedzenia. Więc zamówiliśmy tylko cudaczne ciastko, które – z tego co dowiedzieliśmy się od obsługi – maczane jest przed podaniem w czterech rodzajach mleka. Muszę się przyznać, że nawet nie wiedziałem, że jest aż tyle rodzajów mleka. Podliczmy: krowie, owcze, kozie… a czwarte jakie? Z homo sapiens?
Tak czy inaczej, ciastko zamówiliśmy i je zjedliśmy, i dobre ono było, i dobrze było je zamówić, ale niestety nie pamiętam jego nazwy. A nie pamiętam pewnie dlatego, że jestem już bardzo zmęczony tym całym pisaniem. W związku z tym, pan Koszmarny żegna Jezioro Szkoderskie, dziękuje za uwagę i zaprasza do kolejnych notek. Na przykład tej, gdzie zebrane zostały informacje praktyczne o Czarnogórze.
Miodność – 4/6
Zadeptanie – 2/6
Dla osób odpornych na czarnogórskie standardy drogowe polecam trasę Virpazar-Wladimir (koło Ulcinja). Widoki z góry na jezioro cudowne, a i po drodze znajdzie się kilka dzikich plaż 🙂
Sama droga jest szeroka na jedno auto (acz ruch ma dwukierunkowy oczywiście), kręta jest masakrycznie, barierek brak. Ale asfalt jest, chociaż momentami dziurawy 🙂
Brzmi rewelacyjnie, dzięki za tipa 🙂
To ciasto nazywa się tres leches i jest bardzo dobre 😉
O to, to! 🙂
Jak ono jest tres to bardziej z 3 mlek🙃
Źle się poczułem po samym przejrzeniu tego wpisu. Dodaję stronę do „omijać szerokim łukiem z powodu zagrożenia wyżygizmem”.